Nuta
Nie lubię pisać negatywnie o restauracjach, wolę koncentrować się na tych najlepszych kolacjach, które jeszcze na długo pozostają w pamięci. Czasem jednak po prostu trzeba.
Senses to jedno z piękniejszych kulinarnych wspomnień. Prowadzona przez Andrea Camastro restauracja, choć miała przyznaną jedną gwiazdkę Michelin, bez wątpienia zasługiwała na dwie. Mocne smaki, fantastyczne połączenia, ciekawe interpretacje polskich przepisów przygotowane przez Włocha, co budziło jeszcze większy podziw. Przez pewien czas był to dla mnie najjaśniejszy, kulinarny punkt na mapie Polski.
Niestety Senses nie wytrzymało próby pandemii, zniknęło podobnie jak Atelier Amaro.
Jakaż była więc moja radość, gdy pojawiły się pierwsze plotki o planowanym otwarciu nowego projektu Mistrza Camastry – „Nuta”. Nazwa „Nuta” nawiązuje do koncepcji kulinarnej stosowanej przez niego – „Note-by-note”, która polega na komponowaniu dań z czystych, wyekstrahowanych smaków, niczym wybitny utwór powstający nuta po nucie.
Przyznaję, byłem strasznie upierdliwym klientem. Wydzwaniałem, pisałem, dopytywałem o terminy. Po prostu, jak dziecko, nie mogłem się doczekać otwarcia. Ostatecznie udało się zarezerwować stolik. Na pierwszy dzień działania Nuty!
Otrzymałem jeszcze wcześniej informację, że są to kolacje przedpremierowe, a właściwy debiut nastąpi nico później. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że pewne drobne potknięcia mogą się zdarzyć i wypada je przemilczeć.
Jak ja się cieszyłem…
Wiecie, gdzie mieści się Nuta? W lokalu na placu Trzech Krzyży, dokładnie tam, gdzie jeszcze niedawno Atelier Amaro. Mocne zagranie? Z pewnością. Byłem strasznie ciekaw, jak zmienił się wygląd. Wcześniej było klimatycznie, ciemno-zielono, a znajdujące się gdzie nie gdzie złote akcenty dodawały całości smaku. Jak ja się cieszyłem….
Jak wygląda Nuta? W dużym uproszczeniu to Atelier z białymi ścianami, dwoma doniczkowymi kwiatami i projektorem rzucającym na ścianę animację… galaktyki. Nie sądziłem, że klimatyczne miejsce można tak szybko przeobrazić w salę stołówkową z obrusami. Nie przesadzam, widok tych kwiatów, ludzi siedzących pod gołymi, wysokimi, białymi ścianami i ta krzywa, nie pasująca do niczego animacja nasuwają mi właśnie takie skojarzenia. Całkowicie zignorowałem jednak ten fakt, bo najważniejsze miało być jedzenie.
Pamiętałem przecież wybitne dania z Senses. Jak ja się cieszyłem…
…cieszyłem do czasu.
Do wyboru jest kilka wersji menu, ja zdecydowałem się na pełne 12-daniowe, czyli „Maestro”. Aperitif – w tym przypadku kilka niewielkich dań (taki amuse bouche) – był całkiem smaczny. Bułka na parze z oscypkiem – delikatna, z płynnym kremem serowym w środku. Mizeria, czyli kulka z emulsją o skoncentrowanym smaku mizerii okazała się fajna, ale mimo wszystko już coś nie grało.
Bułka była duża, zwłaszcza jak na początek kolacji, chips na daniu „jesiotr po kaszubsku” trochę za gruby i na pewno też za duży. Nie jadło się komfortowo, a przede wszystkim nic nie wywołało efektu nawet zbliżonego do „wow”. Co najwyżej “okej”. To już wzbudziło duży niepokój.
Z kolejnych 11 dań, zdecydowanie najlepsza była sardynka z foie gras z pyszną chałką oraz na deser Panettone – lekkie, czekoladowe w środku, obłędne. Gdyby pozostałe osiem okazało się daniami dobrymi, albo gdyby ich po prostu nie podano, wyszedłbym z Nuty zadowolony. Gdyby okazały się przyzwoite, wyszedłbym w miarę zadowolony.
Niestety zdecydowaną większość dań trzeba określić jednym słowem „przeciętna”. Czasem brakowało słodyczy, czasem kwaśności, czasem elementy nie łączyły się zupełnie ze sobą i miało się wrażenie, jakby ktoś po prostu połączył dwa niezależne przepisy w jeden.
Lody chrzanowe przykrywały kompletnie resztę składników, sos do kaczki, nie dość, że wyglądał bardzo mało zachęcająco, to z pozostałymi dodatkami tworzył okropnie słodkie, owocowe połączenie. Risotto właściwie pozbawione było smaku, a gdy dodało się do niego „paprykarz”, znikało w ogóle.
W deserze natomiast pralina orzechowa miała gorzki posmak. Chyba go skądś nawet znam. Gdy przygotowywałem kiedyś krem orzechowy, część orzechów już nie obierałem ze skórki, tylko upiekłem i zblendowałem. A po spróbowaniu… całość wyrzuciłem.
Podczas kolacji w Nucie miałem wrażenie, że odpowiada za nią ktoś, kto tylko podglądał Andrea Camastrę, a następnie nieudolnie próbował go skopiować. Albo, że gotuje ktoś po covidzie z mocno przytłumionymi kubkami smakowymi.
Gdyby na 12 dań, 9 było udanych, a 3 okazały się wpadkami – powiedziałbym, że może się zdarzyć, zwłaszcza na początku. Zastanawiałbym się nawet, czy nie odrzuciłem ich z powodu osobistych preferencji. Kiedy jednak proporcje się odwracają, to kolacji bliżej do katastrofy, niż wielkiego przeżycia.
Gdyby jedzenie było na odpowiednim poziomie, z pewnością nawet nie wspomniałbym o czasie oczekiwania na kolejne danie, który potrafił wynieść nawet kilkadziesiąt minut. Zapomniałbym o fatalnym wystroju, rachitycznych kwiatach, czy obsłudze, poza jednym wyjątkiem, dopiero uczącej się stolików i wyraźnie obawiającej się opowiedzieć o potrawach. W końcu była to kolacja przedpremierowa.
No właśnie, gdyby….
Patrząc na poczynania w kuchni, opóźnienia w wydawce, poirytowanych gości i przede wszystkim patrząc na dania, poczułem się trochę, jakbym był w Hell’s Kitchen. Zastanawiałem się, kiedy pojawi się Gordon Ramsay, rzuci talerzami i wykrzyczy w pewnym momencie „Shut it down”! Ale Ramsay się nie pojawił.
I chyba najsmutniejszym podsumowaniem całej kolacji jest rachunek. Nie zrozumcie mnie źle, nie liczę na zwrot, czy nie uważam, aby 600 zł od osoby za 12 dań było kwotą nieprzyzwoitą.
Nieprzyzwoitym jest natomiast żądanie pełnej kwoty i doliczenie serwisu, przy świadomości wpadek, dłużyzn i braku zgrania. Oznacza to bowiem albo pełne zadowolenie z siebie albo lekceważenie gości. Nie wiem, co gorsze.
Jestem przekonany, że każdy menadżer restauracji, po tym jak zadał pytanie „co najbardziej zapadło w pamięć” i usłyszał „długi czas oczekiwania”, wiedziałby, jak kolacja została odebrana. A jeszcze raz podkreślę, długi czas nie miałby znaczenia, gdyby to co pojawiało się na talerzach, było po prostu smaczne.
Epilog
Znajomy zapytał mnie niedawno, czy gdyby kolacja kosztowała 200 zł, powiedziałbym, że warto iść. Otóż nie. Cena nie odgrywa w tym przypadku żadnej, decydującej roli.
Nie wiem, ile czasu trzeba, by to naprawić. Nie wiem, czy na poprawę jest w ogóle jakaś nadzieja. Ja w Nucie prędko się nie zjawię, a jeżeli Wy się jednak wybieracie, zdecydujcie się na trzydaniowe menu.
Jak ja się cieszyłem…
Adres: Nuta, plac Trzech Krzyży 10/14, Warszawa
nuta.com.pl