Ma Maison – Michel Moran
Ma Maison Michela Moran istnieje od dobrych kilku lat, ale nigdy wcześniej jej nie odwiedziłem. I to mimo, że do podwarszawskich Lasek, gdzie mieści się restauracja, mam ok. 12 kilometrów – tyle samo co do Hub.Praga.
W ten weekend miałem wielką ochotę pójść na kolację do miejsca, w którym jeszcze nie byłem, absolutnie nie finediningowego, komfortowego, odprężającego, ale oczywiście ze smaczną kuchnią. Trudno o lepszą okazję, by nadrobić zaległości związane z Michelem Moran.
Ma Maison mieści się w otoczonej wysokimi drzewami, pięknej willi. Od samego początku nie mamy poczucia, że wchodzimy do restauracji, tylko do kogoś do domu. Zresztą “Ma Maison” oznacza właśnie “Mój dom”.



Po przekroczeniu progu uczucie to nie mija, a wręcz jest jeszcze silniejsze. W środku rozbrajająco przytulna atmosfera. Są oczywiście stoły, przy nich siedzą goście, formalnie to przecież restauracja, ale taka u kogoś w domu. Nasze miejsca znajdują się w pokoju (nie wypada napisać “w sali”) na piętrze, który wydaje mi się nawet jeszcze bardziej przytulny, niż ten przy wejściu.
Jest gwarno. Przy stołach siedzą dwie rodziny, z czego jedna spotkała się z okazji urodzin, jednak ich głośne rozmowy i śmiechy nie są nawet trochę uciążliwie. Powiem więcej, one potęgują domowy klimat.
Nie pamiętam, kiedy poczułem się w restauracji tak szybko zrelaksowany.


Do pokoju co chwilę wchodzi Michel Moran, rozmawia z gośćmi, śmieje się, zaczepia, żartuje, przytula. Bije od niego ciepło i bezgraniczna serdeczność. Relaks wchodzi na poziom, który do tej pory zapewniały albo wizyty w spa albo wyjazdy na wakacje do Francji, Hiszpanii, czy Włoch, kiedy to siedząc przy plaży, jedząc ostrygi, tapasy i pijąc musiaka lub drinka można nieprzerwanie chłonąć klimat miejsca.
Czas coś zamówić 🙂
Na przystawki wybieramy ostrygi – nie ma ich w karcie, ale tego dnia są dostępne – a także foie gras na grzance, pieczoną cielęcinę z sosem tuńczykowym, ravioli z langustynką i sosem ze skorupiaków oraz ślimaki w maśle.
Każda z nich jest szczera – bardzo lubię używać tego określenia w stosunku do dobrego jedzenie – niczego nie udaje. Plastry cielęciny są pyszne, miękkie, soczyste, a do tego kapary i ten sos na bazie tuńczyka. Mógłbym je jeść i jeść. Są niczym magiczne wspomnienia obiadu u babci. Grzanka, na której podana została foie gra jest przesączona masłem. Może jest go trochę za dużo, zwłaszcza, że foie sama w sobie składa się głównie z tłuszczu, ale w Ma Maison nie ma to znaczenia. Czy narzekaliśmy kiedyś, gdy do pierogów podczas rodzinnego obiadu, dostaliśmy trochę za dużo okrasy? No właśnie.





Justyna mówi, że ślimaki pieczone w maśle są fenomenalne i lepsze niż te, które jedliśmy w Nicei. Przekazuję Wam jej opinię, bo sam nie jestem jakimś wielkim miłośnikiem ślimaków. Nie robią po prostu na mnie nigdy wrażenia, a nie chciałbym wyjść na osobę, która zamówiła danie, którego nie lubi i które z tego powodu krytykuje 😉 Dlatego jeszcze raz – ślimaki są fenomenalne 🙂
W ravioli z langustynką w środku może troszkę dosoliłbym langustynkę, ale ciasto czy bisque są bezbłędne. Sosu ze skorupiaków jest na szczęście tak dużo, że po zjedzeniu ravioli mogę sięgnąć jeszcze po mięciutką bułeczkę i wyczyścić pozostałości z talerza. W określeniu “na szczęście” nic nie jest przypadkowe, bo wszystkie przystawki wywołują kolejne fale szczęścia. Są jak Michel Moran – uśmiechają się, otulają, cieszą serce.



Co wybrać na danie główne? Wbrew wcześniejszym założeniom, aby zamówić tylko jedno i podzielić się nim, zdecydowaliśmy się zerwać z planem. Szalę przeważyło dostępne tego dnia linguine w sosie maślanym z truflami. Oprócz niego zamówiliśmy jeszcze pierś z kaczki.
I tak jak przystawki bardzo mi smakowały, tak dania główne… były jeszcze lepsze! Makaron okazał się być po prostu perfekcyjny z idealną ilością masła i trufli. Nie za dużo, nie za mało. Kremowy, pełny smaku, maślany, rozpieszczający.
Pierś z kaczki – chyba najlepszy test dla restauracji – była zrobiona w punkt! Miękka, z pyszną skórką i z idealnym poziomem wysmażenia. Do tej piersi z kaczki podana została chrupiąca polenta. O tak! O tak! No dobrze, idealny poziom wysmażenia miał duży kawałek piersi, ale na talerzu znajdował się jeszcze jeden, mniejszy. On był już trochę “wątróbkowy”, nadal miękki, ale jednak przeciągnięty. Mogłoby go w ogóle nie być. Zapomnijmy o nim.


W tym szale radości rozsądek schował się gdzieś w kącie przepełnionego żołądka i pozwolił, by do głosu doszło Łakomstwo otwierające drugi żołądek – ten na desery.
One też były przepyszne! Biszkopt migdałowy z kremem kasztanowym – wilgotny z idealnym balansem słodyczy. Tarta pomarańczowa nie odstawała mu nawet na milimetr. Każdy z tych deserów zjadłbym jeszcze raz. I na pewno będę miał okazję, bo do Ma Maison wrócimy już w czerwcu. W kalendarzu zapisałem tę datę jako “Wakacje u Michela Moran”, ponieważ u niego w domu, o przepraszam w Ma Maison, czułem się jak na wakacjach.
Jakie to jest cudowne miejsce.


Ma Maison jest jak Michel Moran (a przynajmniej jak moje wyobrażenie o Szefie, bo osobiście nie poznałem go tak dobrze) – serdeczne, uśmiechnięte, domowe, takie do wyściskania. Tu nie ma znaczenia, czy wino zostało polane idealnie równo, czy masła nie jest trochę za dużo, do Ma Maison przychodzimy się zrelaksować. Zrelaksować atmosferą i jedzeniem.
Uwielbiam!
PS. No dobrze, był jeden smutny moment podczas kolacji. Gdy okazało się, że tego dnia w menu nie było grasicy. Mam nadzieję, że ten niewybaczalny błąd zostanie szybko naprawiony 😉
Adres: Ma Maison Michel Moran, ul. Poznańska 2, Laski
https://www.mamaisonrestaurant.pl/