To była jedna z TYCH kolacji. Kolacji, które rozpamiętuje się jeszcze długo, o których się dyskutuje i chce by smak podawanych na nich potraw nigdy się nie kończył.

Witek Iwański w Hub.Praga oczarował  i sprawił, że do tej pory żałuję, że nie zgotowaliśmy mu owacji na stojąco.

Pamiętam moje pierwsze wizyty w tej restauracji, położonej na warszawskiej Pradze (tu łapcie link do relacji z poprzedniej wizyty: https://chezcezary.pl/warszawa/hub-praga/). Zresztą trudno, żebym nie pamiętał, mija dopiero rok od jej otwarcia 😉 Jedzenie od początku było fenomenalne, ale szef kuchni witał gości z taką jakąś nieśmiałością. Uśmiech i serdeczność oczywiście były, ale przebijała przez niego może lekka niepewność o to, czy przybyłym gościom spodoba się miejsce, czy kuchnia zasmakuje.

Choć sam szef jest przecież jednym z najlepszych w Polsce, to miejsce było nowe, odróżniało się od innych knajp w okolicach wystrojem, a nawet w pewien sposób peszyło złotymi elementami i niekiedy pustymi krzesłami. Koncepcja dań też należała do niestandardowych. Czyżby stąd ta niepewność.

Czas mijał, coraz więcej osób dowiadywało się o Hub.Praga, stoliki z miesiąca na miesiąc się zapełniały, aż nadszedł TEN moment – 14 lutego, Walentynki.  Właśnie tego dnia postanowiliśmy wrócić na kolację do Witka Iwańskiego.

Lokal pękał w szwach. Wrażenie tłumu potęgował fakt, że w dniu zakochanych serwowane były dwie kolacje, jedna po drugiej: krótsze menu wcześniej, dłuższe później i gdy pierwsza grupa jeszcze opuszczała lokal, druga, w tym my, zajmowała miejsce.

Gości osobiście witał szef, ale nie był to już ten Witek Iwański sprzed roku. Jego uśmiech był inny, pełen radości, spełnienia, bez krzty niepewności. Jak na dłoni rysowało się po prostu szczęście. Powiem Wam szczerze – cieszący serce widok.

Na pierwsze rozmowy nie mieliśmy zbyt dużo czasu, ponieważ wtedy rozpoczęła się kolacja.

„To musiała być nieprzespana noc” – pomyśleliśmy, gdy zostały zaserwowane amuse bouche’e. Były przepięknie zaprojektowane (to chyba najlepsze określenie), wykonane i podane: ciastko z orzechami, tartaletka z dynią w kilku postaciach i pączek pistacjowy na miętowym listku.  Bardzo przyjemny wstęp do kolacji.

Prawdziwe fajerwerki zaczęły się chwilę później wraz z burakiem z wędzoną śmietaną, kawiorem antonius i soczewicą. Jakie to było danie! Jak ta śmietana, z tym burakiem i dwoma rodzajami kawioru smakowała. Jaka to była potęga! A wszystko to dopracowane nawet na poziomie  struktur z chrupiącym burakiem, delikatną śmietaną i pękającymi pod zębem perłami kawioru. Przy okazji danie wyglądało przepięknie na talerzu. Co więcej, każde kolejne dorównywało mu pod względem estetycznym. Zachodzę w głowę, jak w tak niewielkiej kuchni udało się przygotować tyle idealnych potraw i wyserwować je na czas, bez opóźnień, z uśmiechem.

Kolejnym aktem tej miłosnej podróży była sałatka i pozwólcie, że skupię się na niej trochę dłużej. Teoretycznie można by powiedzieć, że nie ma się przecież na czym skupiać, bo co to za problem podać liście sałaty, płatki jadalnej róży, a wszystko polać dresingiem i dla urozmaicenia dać kawałek pomarańczy. No właśnie, tylko, że diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, a to danie składało się właściwie z samych takich szczegółów. Sałata miała w sobie dużo smaku i charakteryzowała się pewną dozą goryczki. Mój mózg, gdy chociaż gdzieś na horyzoncie wypatrzy „gorzkość” w jedzeniu, przekreśla je. Przełknę, ale zdecydowanie bez przyjemności i szybko zapiję czymś bardziej konkretnym od wody. Witek Iwański wybrał jednak liście o tak specyficznej goryczce, że słodki dresing równoważył ją w iście perfekcyjny sposób. Ba, gorzkość w takim wydaniu po prostu mi smakowała. Nie wiem jak, ale wcześniej nawet tona cukru nie zrekompensowałaby homeopatycznej ilości goryczki.  A tu zamiast dania z koszmaru zjadłem danie, które uważam za jedno z najciekawszych tego wieczoru i zapamiętam je na bardzo długo.

Następnie na stół wpłynęły muszle. Jedna z kurczakiem udającym ostrygę, druga już z prawdziwą ostrygą, tak delikatną, że wszyscy, którzy chcieliby rozpocząć swoją ostrygową przygodę, ale obawiają się zbyt morskiego smaku, powinni właśnie od niej zacząć. Surf and turf w ciekawej odsłonie.

Kolejnym aktem były serca z karczochów, które skradły też i moje serce koncentracją umami, niemalże mięsnymi, mocnymi smakami przełamanymi fantastycznie czarnym bzem, który sprawiał, że danie zyskiwało na lekkości. Co więcej, zachwyty nad sercem z karczochów szły w parze z zachwytami nad prezentacją dania. Było ono przepiękne.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ale teraz już wiem, że po karczochach na stole zjawiła się potrawa, którą mimo genialności swoich poprzedników i tego, co było później, uznałem na koniec za danie wieczoru. Tu radość łączyła się ze smutkiem. Radość z powodu doznań smakowych, smutek, z powodu ubywającej z każdym gryzem porcji. Langustynka z koprem. Lekko podwędzana (a musicie wiedzieć, że dla mnie aromat wędzenia zawsze wprowadza danie na wyższy poziom), z delikatnym koprem i również lekko podwędzanym musem na dnie talerza. Kompozycja taka, że wywołana nią kulinarna ekstaza przekroczyła wszystkie poziomy bezpieczeństwa.  Mózg rozwalony!

Do ostatnich kropel musu dotarłem właściwie przypadkiem żegnając się z daniem i zbierając łyżką, to co zostało jeszcze w miseczce. Nie mam absolutnie nic naprzeciw, aby tak wyglądały wszystkie pożegnania.

Po langustynce przyszedł czas na pierogi z karmelizowanym selerem i sosem beurre blanc oraz na dorsza skrei z portobello. Pierwsze danie było dobre, ale nie wywołało we mnie fali endorfin, więc miało tego wieczoru wielu poważnych konkurentów. Dorsz natomiast w moim odczuciu był lekko za słony, ale w innej części sali słyszałem, że właśnie on smakował najbardziej. To naprawdę fajne, że nie ma jednej, ścisłej definicji określającej „dobre/niedobre”.  

I gdy kolacja zbliżała się ku końcowi, gdy na stole miały już królować desery, pojawiła się jeszcze kaczka z croissantem i musem z topinamburu. Spróbowałem i od razu pomyślałem „o ja pierdolę” – mając oczywiście na myśli absolutnie najbardziej pozytywny wydźwięk tego przekleństwa. Po chwili okazało się, że pomyślałem całkiem na głos, ale miny osób dookoła raczej świadczyły o zrozumieniu niż zniesmaczeniu 😉

Kaczka, idealnie różowa i idealnie delikatna, polana była fenomenalnym demi glace’em i posypana płatkami topinamburu. Obok znajdował się puszysty mus również z tej rośliny bulwiastej, przygotowany z pewnością z użyciem sporej dawki magii. Kaczka, to mięso ciężkie, demi glace lekki nie jest, topinambur sam w sobie jest sycący, a tu o dziwo nadawał daniu lekkości. Coś niebywałego.

Słodki akt rozpoczęło moelleux kasztanowe (w dużym uproszczeniu, mokre ciastko niczym brownie) z lodami na górze. Szef Witek Iwański nie raz udowodnił, że jego desery są bardzo mocnym punktem programu i nie inaczej było tym razem. Absolutny czad! Wyobrażam sobie pochmurne niebo w smutny, styczniowy, szary dzień i to ciastko, po którego ugryzieniu chmury się rozstępują i wychodzi piękne słońce. Możliwe, że trochę popłynąłem, ale właśnie tyle radości wnosiło ono w czasie konsumpcji. Oczywiście, żadnych ciemnych chmur nie było 😉

Na koniec otrzymaliśmy czarne pudełko. Zręcznie zawiązane wstążką, którą oczywiście należało odwiązać, by pudełko otworzyć i zajrzeć do środka. A tam spoczywało czerwone, walentynkowe serce, czyli już ostatni tego dnia deser. Dwie chrupiące, cieniutkie warstwy ciastka, a pomiędzy nimi kolejne fantastyczne lody. Perfekcyjne zakończenie wieczoru, nie za ciężkie, nie za słodkie. W punkt.

Myślę sobie na spokojnie, że wszyscy zostaliśmy nabrani przez szefa. Przyszliśmy na kolację walentynkową, aby celebrować miłość do drugiej połówki, a wyszliśmy zakochani w nim i jego daniach. Tak, to była jedna z TYCH kolacji.   

Muszę wspomnieć jeszcze o winach, które dobrał do dań nowy somelier w Hub.Praga, Mateusz Dobrzykowski. Były i świetnie zestawione i same w sobie stanowiły bardzo ciekawe punkty programu. Wina tak bardzo mi zasmakowały, że chyba po raz pierwszy wybiorę się właśnie na nie do Hub.Praga, a przystawki zamówię a’la carte i posłużą one jako dodatek. Zresztą nie będzie w tym nic dziwnego, właśnie taki sposób zamawiania miał być motywem przewodnim w Hubie. Pijesz wino, dobierasz niewielkie dania, siedzisz i rozmawiasz.    

Jest jeszcze jedna rzecz warta podkreślenia po kolacji. To ogólny klimat w lokalu. Przyjazny, radosny, bez nawet grama nadęcia, absolutnie magnetyczny. Jeżeli w czasie wieczoru zdarzyły się nawet drobne potknięcia związane z obsługą, na przykład za późno nalane wino, nie stanowiły one najmniejszego problemu. Widać było po prostu, że wszyscy z Huba robią wszystko, aby dać radę, a przy tym cały czas są uśmiechnięci bez grama sztuczności. Kolacja marzenie!

Szef może być pewny, że wrócę!

PS. Tych powrotów było już całkiem sporo, bo jak wynika z moich obliczeń, w ciągu ostatnich 12 miesięcy to właśnie Hub.Praga odwiedzałem najczęściej 😊  

Adres: Hub Praga, ul. Jagiellońska 22, Warszawa
hub-praga.pl