W 2024 roku restauracja Giewont w Kościelisku otrzymała gwiazdkę Michelin. Była największą sensacją tamtego rozdania, a szef kuchni Przemysław Sieradzki został najmłodszym polskim szefem kuchni, któremu udała się ta sztuka. 

12 miesięcy później mi udała się “sztuka” dotarcia do Kościeliska. Czyżby bliżej było do Paryża, czy Londynu niż do Zakopanego? 😉 

Tyle czekałem, że uprzedził mnie nawet Książulo. Sprawił jednak, że o Giewoncie usłyszała cała “kebabowa Polska”. Był to jeden z najbardziej merytorycznych filmów na tym kanale. Pokazał piękno fine diningu oraz wyjaśnił, skąd biorą się wysokie ceny w takich miejscach. Szymonie i Mualanku, pewnie i tak tego nie czytacie, ale – świetna robota!

Co tu wybrać?

Przed dokonaniem rezerwacji zajrzałem na stronę Giewontu, aby sprawdzić menu. I tu zaczęły się problemy. Z tych przyjemnych oczywiście. Oprócz menu a la carte dostępne jest bowiem jeszcze menu wegańskie, klasyczne oraz sezonowe. Podniebienie zasygnalizowało  chęć spróbowania dwóch ostatnich i nie chciało iść na kompromisy. Tylko jak to zrobić? Wybrałem najprostszą, a zarazem najbardziej karkołomną dla żołądka metodę. Najwcześniej jak się da przyjść na menu klasyczne, potem pochodzić po Zakopanem, poruszać się i najpóźniej jak to możliwe wrócić tego samego dnia (innej możliwości nie było) na menu sezonowe. 

Słońce na niemal bezchmurnym niebie świeciło z pełną mocą, gdy podjechaliśmy taksówką pod budynek restauracji. Giewont mieści się w góralskiej, kilkupoziomowej chacie, której największe okna wychodzą wprost na “śpiącego rycerza”. Spośród wszystkich gwiazdkowych miejsc, jakie odwiedziłem, widok z Giewontu na Giewont zdecydowanie jest jednym z najpiękniejszych. 

Weszliśmy do środka. Kuchnia zlokalizowana została zaraz po lewej stronie, a od korytarza oddzielały ją olbrzymie połacie szkła. Każdy gość już po postawieniu pierwszych kroków może zobaczyć, jak wygląda przygotowywanie potraw i jak pracuje cały zespół. 

Do głównej sali, gdzie siedzą goście, prowadzą piękne, drewniane schody, ale zanim na dobre zajęliśmy miejsce, obsługa zaproponowana krótkie oprowadzenie po chacie. Nawet przez chwilę nie myślałem, żeby odmawiać.

Na wyższym piętrze zaplanowano kilka sal. Jedną na kameralne spotkania firmowe, nawet z możliwością wyświetlania prezentacji na rzutniku. Drugą na spotkania rodzinne z najmłodszymi. Do głównej sali nie można bowiem przyjść z dziećmi poniżej 10 roku życia, dlatego stworzono osobny pokój. Jest w nim nawet telewizor i wygodna kanapa. Trzecie pomieszczenie to absolutne przeciwieństwo, ponieważ należy do kategorii 18+. W tym pokoju znajduje się pokaźnych rozmiarów, przepiękny, otwierany barek z cudownymi trunkami, a także humidor z cygarami. Nie palę, ale niewiele brakowało, abym dał się skusić na jedno z cygar. Usiadłbym na skórzanej kanapie ze szklanką whisky, czy śliwowicy, zapalił cygaro i radował się widokiem przez kolejne, pokaźnych rozmiarów okno. 

Osoby, które stoją za powstaniem Giewontu dobrze wiedziały, jak zaprojektować chatę. Obok powstaje już kolejna, jako wygodna baza noclegowa dla gości restauracji. Gdy kiedyś wrócę, z pewnością z niej skorzystam. Jak będą wyglądać pokoje? Mogłem się o tym przekonać wchodząc na trzecie piętro Giewontu, gdzie mieści się apartament pokazowy. Jest bardzo klimatyczny, zaprojektowany po góralsku i nie zabrakło w nim kolejnego wielkiego okna, kolejnego pięknego widoku i balkonu, na którym można zjeść kolację, śniadanie, czy po prostu usiąść i patrzeć na majestat gór. 

Tour po restauracji trwał nadal i kiedy już szykowałem się do schodzenia po schodach okazało się, że w budynku znajduje się winda. Nią zjechaliśmy do piwniczki z winami. Tu kryją się płynne skarby Giewontu. Wśród butelek dostrzegłem Vegę Sicilię, Sassicaię, czy Haut Brion, czyli bardzo przyjemne etykiety. 

Spacer po chacie od razu uzmysłowił mi, że w tym miejscu nic nie pozostawiono przypadkowi. Każdy element został doskonale przemyślany i dopracowany. Nawet wspomniany tour trwał dokładnie tyle, ile powinien by zaciekawić, ale nie znużyć. Opowieść o historii Giewontu i kolejnych pokojach była prowadzona we wzorowym wręcz tempie. Przy tak dużej liczbie informacji, wystarczyłoby mówić z mniejszą dynamiką, a szybko mózg wyłączyłby się i tylko marzył, aby uciec do stolika. Absolutnie nie zdziwiłbym się, gdyby oprowadzanie po restauracji było zaplanowane ze stoperem w ręku. Brzmi to może i mało romantycznie, ale z perspektywy gościa najmniej romantyczna byłaby rosnąca nuda. 

Zresztą już niedługo przekonacie się, że zachwyty dotyczące idealnego przemyślenia restauracji będą wracały, tak jak my wróciliśmy do stolika. 

Zaczynamy!

W menu klasycznym powitały nas amuse bouche’e: ogórek z musem i liściem nasturcji, piana porowa z żebrem wieprzowym oraz chłodnik z zielonego ogórka. 

-Ehhh – westchnąłem najciszej jak się da. Amusy były bowiem ok, zwłaszcza piana z żebrem, ale nic więcej poza “ok”. Wolę mocne początki, wolę, gdy już pierwszy kęs daje kopa i ustawia mnie do pionu. Gdy do głowy nie przychodzi mi nawet najdrobniejsze “ehh”. Zwłaszcza w przekrojonym na pół ogórku brakowało mi finezji.

-Poczekajmy – pomyślałem, gdy skończyłem ostatnią łyżeczkę chłodnika. Chłodnika, który był całkiem smaczny, ale pozostawał w kategorii ok.

Kilka chwil później na stole pojawił się tatar wołowy. Składał się z dwóch mięs: polędwicy od lokalnego dostawcy, sezonowanej na mokro przez 30 dni oraz antrykotu sezonowanego na sucho aż przez 100 dni. Do tego wszystkiego oliwa borowikowa, woda z kiszonych ogórków, chipsy z brioszki, a na górze położona została czarna kurka. 

-Ehhh – westchnąłem po raz drugi. Tym razem tak cicho, że nawet Justyna tego nie usłyszała. Tatar był dla mnie po prostu zbyt delikatny i skręcał w stronę kwasowości wody z ogórków. Wolę tatary w nieco cięższym, pełniejszym wydaniu. Prezentacja na talerzu również do mnie nie przemawiała i niebezpiecznie wkraczała w dobrze znane już rejony “co najwyżej ok”. To był moment, w którym zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie będę musiał w jakiś możliwie najłagodniejszy sposób wykręcić się od wieczornej degustacji numer dwa. 

Byliśmy jednak dopiero na samym początku klasycznego menu, więc spojrzałem przez okno na Giewont, odgoniłem najczarniejsze, pesymistyczne myśli krążące wokół “po prostu ok” i postanowiłem poczekać. 

Święty Wawrzyniec jest patronem kucharzy, w mitologii chińskiej bogiem kuchni jest Zao Jun, a w hinduizmie boginią gotowania – Annapurna. Nie wiem kto z nich, a może wszyscy wspólnie postanowili w najlepszy możliwy sposób nagrodzić moją decyzję, aby poczekać. Prezentem okazało się się boskie kacze foie gras z wiśniami, które właśnie trafiło na stół. 

A może to nie była nagroda, tylko pstryczek w nos i głośne pokazanie “Ty niedowiarku, tak szybko zwątpiłeś?”. Nie ważne były intencje, ważne że mogłem zjeść tę idealnie wysmażoną, tłuściutką wątróbkę w miodzie wrzosowym z kontrastującymi słodko-kwaśnymi wiśniami z lawendą. Na spodzie leżał natomiast moskol, czyli podhalański placek ziemniaczany. I to wszystko zalane zostało sosem wiśniowym. 

Fantastyczne danie! Fantastyczne!

Jeżeli Zeus na Olimpie urządzałby ucztę (wolę nie nawiązywać do innych wieczerzy 😉 ) jestem przekonany, że zamówiłby nie tylko foie gras, ale i następne danie. Kwaśnicę. Nie jakąś tam kwaśnicę, tylko tę z Giewontu. Zagęszczaną masłem, z kruchą babeczką po środku wypełnioną udźcem jagnięcym i pianą z ziemniaka. 

Danie miało w sobie wszystko to, co w kwaśnicy najpyszniejsze, a dodatkowo niuansami wznosiło się na gwiazdkowy poziom. Babeczka miała zwartą strukturę, dzięki której była w stanie, bez rozpadnięcia się, wytrzymać dłuższy czas w kwaśnicowej kąpieli. A czasu na konsumpcję trochę potrzebowałem, ponieważ ilość pysznego kremu była spora. Porcja degustacyjna? Chyba podwójna 😉 

Dziś nadal uważam kwaśnicę od Przemysława Sieradzkiego za najlepsze danie tamtego dnia. Spełniło ono moje jeszcze jedno oczekiwanie. Uważam, że taka restauracja jak Giewont, położona na podhalu, powinna garściami czerpać z kulinarnych tradycji regionu i pokazywać regionalne produkty i potrawy w najlepszej możliwej postaci i fine diningowym wydaniu. I dokładnie tak było.

Zarówno w przypadku tatara, jak i foie gras z moskolem, czy kwaśnicy związek z Zakopanem był wyraźnie podkreślany przez osobę prezentującą danie. Czasem czułem się nawet, jak w Asador Etxebarri, gdzie obsługa wskazywała połacie zieleni za oknem i mówiła, że to właśnie tam na spacery chodzi Szef, aby nazbierać grzybów, które znalazły się na talerzu. Pięknie opowiedziana historia pozwalała jeszcze lepiej wczuć się w klimat kolacji i miejsca. 

Pozwólcie zresztą, że zacytuję:

“Proszę państwa, kolejnym daniem jest pstrąg. Jest to pstrąg odmiany Arctic Char pochodzący z Kuźnic od pana Sitarza. Pan Sitarz, jako jedyny w Polsce ma hodowlę ryb powyżej 1000 metrów nad poziomem morza. Odmiana Arctic Char hodowana jest głównie dla naszej restauracji i każda ryba powyżej kilograma jest na wyłączność, a żeby osiągnęła taki rozmiar potrzebuje między trzy a cztery lata.”

Trudno o lepszy przykład na wykorzystanie lokalnych, wyjątkowych składników. 

W Giewoncie pstrąg serwowany jest z sosem z długodojrzewającego krowiego sera oraz z czarną kurką w dwóch postaciach. Danie było pyszne, pstrąg przygotowany został idealnie, sos serowy nadawał dodatkowej tłustości i głębi, a piklowany lejkowiec dęty (to inna nazwa czarnej kurki) wprowadzał potrzebną kwasowość. 

Przepiękny w swojej formie talerz wrócił do kuchni czysty, jakby wyszedł prosto ze zmywarki. Tą zmywarką byłem ja, a pomocnikiem słodka brioszka, która towarzyszyła nam od jakiegoś czasu. Trudno o lepsze podsumowanie potrawy.

Była ryba, przyszła, więc pora na mięso. Justyna wybrała jagnięcinę. Jeszcze do niedawna Szef korzystał z mięsa sprowadzanego z Francji, ponieważ w okolicy hodowana była wyłącznie rasa mleczna. Teraz to się jednak zmieniło i Lipowe Wzgórza zaczęły dostarczać do Giewontu jagnięcinę rasy mięsnej. Podawana jest w dwóch formach: jako comber i w postaci kotleta mielonego. Do tego puree ziemniaczane, kompresowany zielony ogórek i sos z różowego pieprzu, czyli mówiąc w skrócie – doskonały, niedzielny obiad.

Mięso zostało wysmażone w punkt, puree było cudownie kremowe, mielony dodawał całości jeszcze więcej jagnięcego smaku. No po prostu pycha! Mógłbym jeść takie obiady nie tylko w niedzielę.

Ja natomiast zdecydowałem się na danie, przy którym wątroba zaczyna drżeć ze strachu, już w momencie, gdy oczy dostrzegą je w karcie. Wagyu z Kyoto – klasy A5 B12. O tym, że było tłuściutkie nawet nie muszę wspominać, ale muszę napisać o tym, że tłuszcz cudownie się rozpuścił i górę steka zdobił zniewalający “crust”. Aby określenie “tłustość” pojawiło się w tym akapicie po raz kolejny, wagyu zostało polane sosem z… foie gras. Na ratunek próbował przybyć brokuł i piana brokułowa, ale niewiele wskórały. [Wątroba has left the building]

Umarłem. Wagyu było wspaniałe, ale poczułem się ekstremalnie przejedzony. Przetłuszczony. Zasycony. 

I wtedy pojawił się sommelier z bezalkoholowym negroni. Goryczkowe nuty zadziałały lepiej niż niejeden digestive. Odżyłem, a właściwie wróciłem z zaświatów. Dzięki negroni uciekłem z tunelu, na którego końcu było światło. Światło mknącego na mnie pociągu wypełnionego wagyu i foie gras.

Nie był to pierwszy raz, kiedy tego popołudnia Tomasz Kąkol, czyli sommelier Giewontu, zdziałał cuda. Wcześniej może nie ratował mi życia, ale dobierał wina wprost idealnie, nie mając przy tym łatwego zadania, bo sparowanie trunku na przykład do kwaśnicy jest prawdziwym wyczynem. 

Kilka godzin później, podczas drugiej degustacji, mówiąc kolokwialnie “odpiął wrotki” i dobierał wina jeszcze ciekawsze i jeszcze wspanialsze. Przy okazji o każdym z nich przekazywał odpowiednią ilość informacji. Nie za mało i nie za dużo oraz, co chyba najistotniejsze, podkreślał dlaczego konkretna etykieta została dobrana do konkretnego dania. 

Bez wątpienia Tomasz Kąkol jest bardzo ważną postacią w Giewoncie i już w tej części wpisu kieruję do sommeliera najszczersze gratulacje!

Siedziałem po reanimacji przy pomocny negroni patrząc na góry. Myśli gdzieś odpływały. Poczułem odprężenie. Totalne odprężenie. Zadbała o nie każda składowa restauracji. Równie cudownie czułem się w Arco w Gdańsku oraz Akelarre w San Sebastian. Oba te miejsca z Giewontem łączy zapierający dech w piersiach widok i genialna wręcz obsługa. 

Z tego zamyślenia wyrwał mnie dźwięk talerza z deserem stawianego właśnie na stole. 

Deserem były różne wariacje na temat miodu. No cóż, one mnie akurat nie porwały. Słodki i kwaśny smak nie przenikały się, a trochę ścierały ze sobą. Struktura części deseru też nie przypadła mi do gustu. Bywa i tak, choć muszę tu zaznaczyć, że Justyna moich wątpliwości nie podzielała, ale to ja siedzę przed klawiaturą 😉

Pierwsze menu dobiegło końca. Jak je podsumuję? Po spokojnym początku było pysznie. Było sympatycznie. Czułem się, jakbym poszedł do doskonałej, góralskiej knajpy, tylko z daniami na poziomie wyższym o dwa, trzy, cztery levele. Dokładnie na to liczyłem, ale…

W menu, poza kwaśnicą, zabrakło mi czegoś. Jakiegoś większego wow. Czegoś powalającego. Czegoś co sprawiałoby, że już rezerwowałbym stolik w październiku, czy listopadzie. 

Może było trochę za grzecznie. Czułem pod skórą, że to menu zostało zaprojektowane tak, aby gwiazdkę zdobyć. Nie było w nim swobody, tylko kalkulacja. 

I owszem, dla osób, które do gwiazdkowej restauracji idą po raz pierwszy, takie ugrzecznienie będzie wielkim plusem. Dla mnie nie.  

Zacząłem zastanawiać się, jak sprawdzi się menu sezonowe. Jakie wywoła emocje? I to wszystko w bardzo niesprzyjających warunkach totalnego przejedzenia. 

Wróciliśmy 115 minut później. Tylko tym razem ze ściśle określonym planem – zamawiamy z Justyną tylko jedno menu i się nim dzielimy. Gdybyście widzieli minę taksówkarza, który woził nas z hotelu do restauracji, z restauracji do hotelu, a potem znowu do restauracji 🙂 

Za oknem robiło się już ciemniej, widoczny przed naszymi oczami śpiący rycerz miał wkrótce rozpalić się krwistą, pomarańczową poświatą, a w restauracji zaczęły zapalać się kolejne światła. Powoli, subtelnie. Nawet nie wiem, kiedy środek stolika stał się jaśniejszy, ale to właśnie na tej części chwilę później postawione zostaną talerze, by jeszcze lepiej zaprezentować potrawę. Zero przypadku! 

Ustawione w różnych miejscach sali dekoracyjne elementy też zaczęły delikatnie świecić i klimat zrobił się absolutnie powalający. Poziom perfekcji niczym nie ustępował trzygwiazdkowym restauracjom. 

To co, jemy?

Menu sezonowe – start!

Oto pojawiły się trzy amuse bouche’e. Pierwszy: ptyś z bruskiem ochotnickim, czyli długodojrzewającym serem regionalnym uhonorowanym złotym medalem za najlepszy ser podhalański. Drugi: piana z mleka krowiego, boczek i boczniak mikołajkowy oraz szczypiorek i czarna trufla. Trzeci: gazpacho z pomidorów, sok z arbuza i oliwa cytrynowa. 

Tak powinna zacząć się gwiazdkowa kolacja! Czułem jakby Szef wyszedł z kuchni, stanął naprzeciwko mnie, spojrzał w oczy i zapytał: “Czy teraz amuse’y nadal są za delikatnie?!”. Było mocno, było konkretnie, było cudownie!

Chwilę później na stole zjawiła się “sałata cezar” z sałatą rzymską, majonezem kaparowym, ogromem ziół z Podhala oraz pianą ostrygowo truflową i smażoną ostrygą z majonezem cytrynowym i melisą. 

Absolutnie. Genialne. Danie. Proste? I co z tego! Ale wielowarstwowe, inne, ciekawe i świeże, mimo smażonej ostrygi i majonezu. Aż żałowałem, że mogę zjeść tylko pół. A przecież myślałem tak mając cały czas w żołądku pierwsze menu 🙂 

Już nie mogłem doczekać się kolejnej części kolacji. 

Bavarois, czyli mus bazujących na żółtkac, podano z czosnkiem niedźwiedzim, do tego smardze faszerowane smardzami z pianą smardzową oraz ślimaki z czosnkiem i pietruszką. 

Absolutnie. Genialne. Danie 🙂 No dobrze, ślimaki nie do końca mi pasowały, z uwagi na ziemisty posmak podkręcany jeszcze przez wino, ale to wyłącznie moje indywidualne preferencje. Justyna była nimi zachwycona. A ja byłem zachwycony takim początkiem kolacji. Było w niej wszystko to, czego zabrakło mi wcześniej. 

A potem wjechał bulion z wędzonej kaczki z Lipowego Wzgórza, z piersią z wędzonej kaczki, z puree marchewkowym i confitowanymi kaczymi sercami oraz pochodzącą z Egiptu mieszanką przypraw dukkah.

Absolutnie. Genialne. Danie. Pięknie zagrał tu aromat podwędzania, cudowny był bardzo intensywny bulion i puree z marchwi. Kacze serca też były świetne. O tak!

Co dalej? Co dalej? Już nie mogłem się doczekać ryby. 

Był nią halibut z puree z zielonego groszku, ze szparagiem, puree z zielonego szparaga i sosem szafranowym, a do tego z boku pojawiła się sałatka z białych szparagów. 

Absolutnie. Geni… nie dokończę, bo halibut był trochę przeciągnięty, ale poza tym danie bardzo mi odpowiadało. Cieszyłem się jednak, że menu dzieliliśmy na pół, bo zwłaszcza biorąc dodatek w postaci sałatki ze szparagów, pozycja była bardzo sycąca.

Na koniec części wytrawnej na talerzu przyleciała pierś z bażanta z kalarepą, ragu z bażanta, a do tego smardze i liście szczawiu oraz bardzo przyjemna ilość gęstego sosu z bażanta.  

Absolutnie. Gen… niestety znowu nie dokończę, ponieważ bażant był za suchy. Wysmażono go idealnie, miał różowiutki środek, w teorii 100/100, ale w praktyce mięso było zbyt suche. Jeżeli pójdziecie do Giewontu i zdecydujecie się na menu sezonowe, bażanta już najprawdopodobniej nie będzie w karcie. Szef sam przyznał, że nie jest zadowolony z tego mięsa i wypada ono ze składu. Popieram tę decyzję! I jednocześnie żałuję, że została podjęta wcześniej.

Zmieniłbym też deser. Co prawda zaznaczę, że semifredo z białą czekoladą prezentuje się IMPONUJĄCO. Jest dokładnym odwzorowaniem śpiącego rycerza. Stylistycznym majstersztykiem. jednak w smaku jest po prostu semifredo z białą czekoladą. Przy tak ciekawym menu, aż prosi się o zakończenie kolacji z większym przytupem. 

Z chęcią zjadłbym na przykład całą górę lodów z palonego siana, które były jednym z petit fours w klasycznym menu. Wiem – nie wspomniałem o tym wcześniej. 

Menu sezonowe było inne od klasycznego, ciekawsze, bardziej zaskakujące, świetnie rozpoczęte i poza dwoma drobnymi wpadkami, naprawdę dopracowane. 

Po kolacji spotkaliśmy się jeszcze z Przemysławem Sieradzkim w “cigar roomie”, aby opowiedzieć naszych o wrażeniach i przemyśleniach. Na pewno nie o wszystkich, bo te w mojej głowie wymagają czasu, żeby się ukształtowały. 

Co najdziwniejsze, w ogóle nie pamiętałem, że w trakcie drugiego menu padały informacje o lokalności produktów.  Dałbym sobie nawet rękę uciąć i… po obejrzeniu nagrań z kolacji nie miałbym ręki. Mam tylko nadzieję, że z powodu mojego czasowego zaćmienia nikt nie miał nieprzyjemności.

Zupełnie nie wiem z czego wynikało moje zapomnienie. Prawdopodobnie dlatego, że całe menu sezonowe odbieram znacznie mniej lokalnie od klasycznego. Gdybym zamknął oczy, nie wiedziałbym, czy jestem w Giewoncie, czy jednak w innej restauracji. Oba różnią się od siebie znacznie. Pierwsze menu jest drogą do gwiazdki, drugie wytycza nowe szlaki. 

W menu klasycznym wiele dań nawiązuje nie tylko do lokalnych potraw, ale i do historii Szefa i jego kulinarnych upodobań. W menu sezonowym ten osobisty element usuwa się w cień. Szkoda! Możliwe, że przez to oba są tak różne, mimo wspólnych pięknych naczyń i widoków. 

Które menu poleciłbym osobom nie będącym wcześniej w Giewoncie? Klasyczne. A potem sezonowe 🙂 

Podsumowanie

Wiele dni po wizycie w Kościelisku chodziłem i zadawałem sobie pytanie, dlaczego mimo zakochania się w kwaśnicy, nie pałam chęcią, aby wrócić na nią JUŻ TERAZ! Nie sprawdzam nerwowo połączeń kolejowych z Zakopanem i nie rezerwuję hotelu z wyprzedzeniem. DLACZEGO?

Jedną z odpowiedzi jest wielkości porcji. Te, zwłaszcza jak na menu degustacyjne, są olbrzymie. Wiem, wiem, taksówkarz, który nas woził, opowiadał, że goście czasem narzekali, że wychodzili z Giewontu niezbyt najedzeni, ale niektórym wyznawcom greckiej bogini Adefagii trudno dogodzić. Zapewne osoby stołujące się na Krupówkach, które wpadają do Giewontu, oczekują wielkich porcji i jest to ukłon w ich stronę. Dla mnie było tego za dużo. I nie chodzi o sumę dań z całego menu, ale o rozmiar każdej pozycji. Kwaśnica powinna pozostawić niedosyt. Gdyby była o połowę mniejsza, szedłbym do kuchni błagać o dokładkę i nawet wtedy powinienem usłyszeć stanowcze NIE. “Wróć za kilka tygodni, dostaniesz.” Możliwe, że przez wielkość porcji brakowało mi też gwiazdkowej finezji w daniach.

Idealne rozmiary miało natomiast menu sezonowe, ale podzielone na pół 🙂  

Czy wrócę?

Na pewno będę chciał wrócić do Giewontu, ale najpierw poobserwuję, w którym kierunku restauracja będzie podążać. 

Wielkie brawa należą się za cały koncept, którego efektem jest gwiazdka Michelin, bo choć przy werdykcie jedzenie ma bardzo duże znaczenie, to nie tylko ono. W Giewoncie wszystko jest tak dopracowane, że nawet wino polewane jest do kieliszków wyprodukowanych przez Krosno na specjalne zamówienie restauracji. Kieliszków, co muszę podkreślić, klasy światowej!

W cigar roomie oczy radują ciekawe alkohole, a absolutnymi perłami są wyprodukowana w bardzo limitowanej liczbie butelek Palona Śliwowica oraz koniak The Sins – Vanity Lhéraud 1980/2025. Poezja! 

Serwis, o nim już pisałem, ale zrobię to jeszcze raz, jest niczym w trzygwiazdkowych restauracjach. 

Potencjał Giewontu określić można jednym słowem – ogromny! 

Gwiazdki/Nagrody/Wyróżnienia:
Michelin *

Adres: Giewont, Kościelisko, Nędzy Kubińca 4
www.restaurantgiewont.com