Nigdy nie sądziłem, że dwugwiazdkowa restauracja, notowana w rankingu The World’s 50 Best może w ciągu zaledwie roku tak bardzo upaść. I że może stać się moim największym, restauracyjnym rozczarowaniem w historii.

Rok temu wyszedłem z Jordnaera tak zachwycony, że obiecałem sobie wrócić tam przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dania może i bazowały na bezpiecznych produktach – maśle, kawiorze, trufli i świeżych, doskonałej jakości rybach – ale je tez trzeba umieć przygotować, a Jordnaer robił to z wyjątkową finezją. Całe menu od A do Z dawało oszałamiającą wręcz przyjemność, a dobrane do nich wina nie dość, że łączyły się genialnie z jedzeniem, to same w sobie stanowiły prawdziwe perełki.

Pamiętam, że nie znając jeszcze kuchni Jordnaera, ani ich sommelierskich umiejętności, nie zamówiliśmy wtedy pairingu bazującego na szampanie. Zestawienie szampanów do tak wielu dań mogło po prostu zakończyć się porażką. Kiedy jednak kolacja dobiegała końca, żałowaliśmy, że nie podjęliśmy ryzyka. Zwłaszcza, gdy usłyszeliśmy, że pairing szampański jest jeszcze lepszy od tego wspaniałego opartego na winach.

Tegoroczna wizyta była więc świetną okazją, aby naprawić popełniony błąd.

Patrząc na zdjęcia z ostatnich tygodni lekko niepokoił nas fakt, że potrawy mimo upływu wielu miesięcy, wizualnie w ogóle się nie zmieniły, ale uznaliśmy, że nawet, gdyby dania miały się powtórzyć, to i tak warto. Jordnaer był takim pewniakiem na zakończenie naszej czterodniowej wizyty w Kopenhadze.

Był – to słowo klucz.

Szliśmy do Jordnaera z tak pozytywnym nastawieniem, że tylko jakaś katastrofa mogłaby je zmienić.

Katastrofa – to drugie słowo klucz. W dodatku katastrofa na wszystkich poziomach.   

Lekki zgrzyt pojawił się już na wstępie. Sommelier zaproponował jako aperitif do wyboru cztery różne szampany na kieliszki, a po naszej decyzji i ku naszemu zaskoczeniu od razu nalał każdemu cały kieliszek. Nawet w niegwiazdkowych restauracjach zasadą jest, że gość najpierw ma możliwość skosztowania zamówionego alkoholu. W przypadku trunku na kieliszki jest to ostatnia okazja do ewentualnej zmiany decyzji. 

W takiej restauracji to wpadka znacznego kalibru, ale humory i tak nam dopisywały.

Zmarkotnieliśmy jednak już przy pierwszym amuse bouche. Wyglądał tak jak rok temu, ale brakowało mu głębi i soczystości. Tartaletka nie była może bardzo zła, ale nikogo nie porwała. Niestety każde kolejne danie było już tylko gorsze. Albo całkowicie pozbawione balansu, albo było w smaku płaskie niczym dobrze wyheblowana deska. Tajny bulion szefa – tak mówi o tej potrawie obsługa i wyjaśnia, że tylko szef Eric zna recepturę – był niczym rozwodniony, homeopatyczny vifon. Okropny. Przy czym muszę podkreślić, że „vifon” nie jest tu jakąś metaforą. Bulion naprawdę smakował jak rozwodniona zupa z torebki.

Langustynka podana została z na tyle mocnym, przesolonym sosem, że zabił on smak jej i kolejnego dania.

Nie chcę się pastwić nad każdym daniem z osobna, ale generalnie odniosłem wrażenie, że menu sprzed roku i to dziś opracowywały dwie różne osoby. I szef z teraźniejszości niby dysponował starym przepisem, ale chciał go „po swojemu” zmodyfikować. Tylko, że szef się nie zmienił.  

Pairing szampański wcale nie pomagał. Czasem wręcz psuł danie, a niekiedy to danie odwzajemniało się i niszczyło szampana. Aż łzy cisnęły się do oczu, gdy tak zdewastowany został cudowny Ulysse Collin.

Kwintesencją porażki okazały się desery. Jeden z poziomkami tak brzydkimi, że Shrek przy nich jest niczym Mister Świata. Zresztą, co ja mówię! Shrek jest przemiły, przefajny, przeuroczy i ma warstwy! Poziomki takie nie były.

Nawet jednak je dało się pobić. Jako ostatni „deser” zaserwowano nam półmisek wypełniony lodem, na którym leżały kawałki owoców. Czereśnie w całości. Po jednej na osobę. Z ogonkiem i pestką. Wyobraźcie sobie – siedzicie w gwiazdkowej restauracji, fajnie ubrani, kosztujecie szampany, wina, trufle, kawiory, wszędzie biel, białe obrusy i w ustach macie pestkę. Co z nią zrobić? Wypluwanie przy stole to ostatnia rzecz, jaką szef kuchni powinien zaplanować dla gości, a tu pojawia się jeszcze inny problem – na stole nie ma już talerzy. Wypluć do miski z lodem, gdzie są jeszcze pozostałe owoce? A może wypluć na stół?

W owocowym raju był też melon. Pamiętam, jak rok temu szef opowiadał o sprowadzanych przez siebie melonach, które smakiem dorównują tym najlepszym z Japonii. I faktycznie melon z ubiegłego roku był świetny, soczysty, słodki. Zaserwowany w tym roku wyglądał tak, jakby ktoś kilka chwil wcześniej pobiegł do supermarketu i kupił go na promocji. Niestety jak wyglądał, tak smakował.

W Jordnaerze wszystko było skopane, gorsze i fatalne. Nawet masło podane do pieczywa okazało się być zmrożone na kamień.

I jeżeli myślicie, że na tym koniec, to jesteście w błędzie. Po owocach, a zwłaszcza czereśni, mieliśmy brudne dłonie, więc obsługa przyniosła nam mokre ręczniki do wytarcia.  Problem polegał na tym, że ręczniki okazały się parzące tak, jakby ktoś wylał na nie sekundę wcześniej wrzątek. Dosłownie! Tylko szybkie rzucenie ich na stół uchroniły nas od poparzenia.

Nie jestem sobie w stanie wyobrazić lepszego podsumowania tej kumulacji porażek.

Jak pewnie zauważyliście, niezwykle rzadko piszę o jakichś miejscach negatywnie. Zwłaszcza tak negatywnie. Wolę skupiać się na miejscach ciekawych, wartych polecenia. Jednak w tym przypadku, z uwagi na moje ubiegłoroczne zachwyty, musiałem zrobić wyjątek. Poczułem się w obowiązku, aby Was ostrzec.

Przestrzegam – nie jedźcie do Jordnaera! Ta restauracja nie zasługuje obecnie nawet na jedną gwiazdkę i na pewno nie zasługuje być dać jej kolejną szansę.   

Katastrofa.

Gwiazdki/Nagrody/Wyróżnienia:
Michelin **,
World’s 50 Best Restaurants: 57. miejsce w 2023 roku
Adres: Jordnaer, Gentofte, Dania
restaurantjordnaer.dk